Od kilku lat liczba powodzi opadowych w Polsce rośnie niemal dwukrotnie – alarmuje raport z przeglądu i aktualizacji oceny ryzyka powodziowego, przygotowany przez konsorcjum instytucji, z Instytutem Meteorologii i Gospodarki Wodnej na czele. W ciągu dwóch ostatnich sześciu lat odnotowano 1495 takich zdarzeń, wobec 830 w poprzednim okresie planistycznym 2010–2017. Cóż imponujący wzrost, blisko podwójna liczba „podtopień”, zalanych ulic i strudzonych mieszkańców. Ale na czym polega ten nowy trend? I czy naprawdę mamy do czynienia z klimatyczną apokalipsą?
Powódź opadowa – lokalny potwór pod miejski brukiem
Zacznijmy od podstaw. Powodzie opadowe rzadko oznaczają masową katastrofę na poziomie wielkopowierzchniowych zalań. To zjawiska zwykle krótkotrwałe i skupione na ograniczonym obszarze. Ich siła niszczenia nie tkwi w rozmiarach, ale w przypływie niszczącej wody, która nie zdążyła wsiąknąć w teren. Tu dochodzi do głosu mechanizm nadmiernej urbanizacji.
Miasta to beton, asfalt, uszczelnione tereny. Deszczówka zamiast wsiąkać, spływa gwałtownie do kanalizacji – a ta często okazuje się przepompownią problemów, nie rozwiązaniem. Gdzie system kanalizacyjny zawodzi, tam woda zalewa ulice, piwnice i niżej położone dzielnice.
CYNICZNYM OKIEM: Gdzie jest chłopak z wiadrem, który tę wodę miałby złapać? Bo z całą tą nowoczesnością to bardziej wygląda, jakby miasto było betonową niszczarką.
Według raportu szczególnie narażone są tereny zurbanizowane, gdzie sieć odprowadzania wody jest przeciążona. A przecież miast jest coraz więcej, a intensywność opadów często zalicza się do skrajnych, gwałtownych – tzw. powodzi błyskawicznych.
Zadziwiające tempo i gigantyczna skala
Powodzie błyskawiczne? Zjawisko, w którym opad deszczu powyżej 20 mm w ciągu doby wywołuje gwałtowne wezbranie, trwające zwykle około kilku godzin – to ostatnio jeden z największych problemów w polskich miastach. Nierzadko mieszkańcy nie mają czasu nawet na reakcję, a miękka infrastruktura miejska pęka pod ciężarem żywiołu.
Statystyki z raportu mówią, że w dorzeczu Wisły zanotowano niemal podwójną liczbę zdarzeń powodziowych w porównaniu do dorzecza Odry. To sygnał, że centralna i południowa Polska coraz częściej dotykane są lokalnymi powodziami, których charakterystyka i rozmiar znacznie różni się od tych historycznych, wielkoskalowych katastrof, lecz nie znaczy, że ich skutki są mniej bolesne.
Co gorsza, symulacje klimatyczne na lata 2011–2050 przewidują wzrost liczby dni z tak potężnym opadem (powyżej 20 mm), i to przede wszystkim na Pomorzu Zachodnim, Wyżynie Małopolskiej oraz Żuławach – co oznacza, że nawet rejony daleko od wielkich aglomeracji mogą się stać areną nowych zagrożeń.
Powódź? Tylko chwilowy deszcz, czy początek nowego dramatu?
Raport zidentyfikował blisko 4200 obszarów potencjalnego zagrożenia powodzią opadową – głównie w miastach, ale również na płaskich terenach bezodpływowych. Takie miejsca to w praktyce wielka pułapka: jeśli spadnie nagły deszcz, woda nie ma gdzie uciec. Modele numeryczne, które posłużyły w analizie, wskazują, że chociaż mapa zagrożeń ma charakter orientacyjny, to daje jasny sygnał – problem jest poważny, rozproszony i będzie narastał.
Ale zaraz – czyżbyśmy mieli do czynienia z nowym, globalnym „Armagedonem?” Media i polityka od lat karmią nas wizjami zniszczenia, apokalipsy i katastrof klimatycznych. Mimo tak licznych powodzi, bilans powodziowych ofiar śmiertelnych jest obecnie znacznie niższy niż dawniej, a technologie chroniące i infrastruktura robią swoje.
CYNICZNYM OKIEM: Alarmują, straszą, lecz gdy przychodzi do rachunku zysków i strat, to woda dalej leje się po ulicach, a nikt nie zapyta, czemu nikt nie zrobił tam odpowiedniego odwodnienia.
Katastrofy lat 1997 czy 2010 stały się symbolicznym ostrzeżeniem, ale również pokazem, jak system może zawieść, dyktowany przez zaniedbania i brak kompleksowego zarządzania ryzykiem. Powódź „tysiąclecia” pochłonęła blisko 56 ofiar i setki tysięcy poszkodowanych, niszcząc domy, szkoły, mosty i infrastrukturę.
Dzisiejsze powodzie mają charakter lokalny, ale są coraz częstsze. Czy jednak mogą przerodzić się w kolejny wielki dramat? Eksperci są zgodni, że brak skutecznej modernizacji systemów odwodnienia, planowania przestrzennego oraz adaptacji miast zwiększa ryzyko, a rosnące natężenie opadów może przelać czarę goryczy.
Urbanizacja kontra natura – bitwa o każdy milimetr ziemi
„Uszczelnianie” powierzchni – czyli betonowanie, asfaltowanie, budowa parkingów i dróg – powoduje, że deszczówka ma mniej miejsca do wsiąkania, a systemy kanalizacyjne nie nadążają. To nie tylko problem dużych miast jak Warszawa, Kraków czy Wrocław, ale też mniejszych miejscowości i terenów podmiejskich, które są historycznie niedostosowane do współczesnych intensywności opadów.
Możemy narzekać na klimat i globalne ocieplenie, ale spory udział w dramatycznych skutkach powodzi mają lokalne decyzje urbanistyczno-infrastrukturalne.
Czy Polska jest gotowa na powodzie przyszłości?
Raport to ewidentne ostrzeżenie. Polska stoi przed wyzwaniem nie tylko klimatycznym, ale przede wszystkim organizacyjnym i inwestycyjnym. Wprowadzenie innowacyjnych rozwiązań, takich jak:
- Zieleń w mieście, która chłonie wodę,
- magazynowanie opadów,
- modernizacja i rozbudowa kanalizacji deszczowej,
- systemy wczesnego ostrzegania i skutecznej reakcji kryzysowej,
to zadania na najbliższe lata.
Szacuje się, że bez działań, liczba powodzi opadowych będzie rosła, a ich skutki będą coraz bardziej dotkliwe – zwłaszcza tam, gdzie planowanie i budowa pozostają w sferze reliktów przeszłości, a polityka lokalna wcale nie pokazuje wyraźnego kierunku zmian.
Media ostrzegają, politycy alarmują, a mieszkańcy toną – w błocie, w deszczu i urzędniczych pustosłowach o „strategiach”. Za kilka lat nikt nie pamięta już o piętnastominutowych alertach pogodowych, ale wszyscy będą liczyć straty. A kto zapłaci? Zawsze zwykły podatnik, który nie ma wpływu ani na wzrost opadów, ani na bezduszne decyzje betonowych urzędników.


