W samym sercu Europy, gdzie kiedyś prężna gospodarka opierała się na solidności i trzeźwym rozumie, narasta niebezpieczne zjawisko – gigantyczny pakiet długu i wydatków, który niczym tsunami grozi zalaniem niemieckich finansów. Friedrich Merz, kanclerz Niemiec, stoi na czele tego keynesowskiego hazardu, zapowiadając „fundusz specjalny” o wartości 500 miliardów euro, który ma wyciągnąć kraj z chronicznej recesji, choć historię znać powinni wszyscy – taki scenariusz prowadził do pogłębienia problemów, a nie ich rozwiązania.

Lekcja zapomniana – Maastricht to już przeszłość
W dobie, gdy niemiecki dług publiczny wynosi 65% PKB, a planowany roczny deficyt sięgnie 3,3%, kolejne zadłużenie o wartości pół biliona euro wydaje się nie tylko ryzykowną, ale wręcz katastrofalną decyzją.
- Roczny wzrost długu netto może dobić do 4,6%, co daleko wykracza poza „święte” limity traktatu z Maastricht.
- To symboliczny koniec ery finansowej dyscypliny, kiedy to polityka stała się kwestią wilczej wiary w „inwestycyjny cud” zamiast racjonalnej ekonomii.

CYNICZNYM OKIEM: To nie jest plan na przyszłość, to desperackie podtrzymywanie iluzji. Wielka polityka niemiecka zamieniła się w spektakl, gdzie cechą rządzącego jest nie skuteczność, lecz talent do tworzenia propagandowych sloganów i zaklinania rzeczywistości.
Merz i jego pełny gaz zadłużeniowy
Nowy fundusz, którego szczegóły zostaną przedstawione przez minister gospodarki Katharinę Reiche, ma służyć modernizacji infrastruktury, ochronie klimatu oraz zbrojeniom.
- Merz twierdzi, że dzięki gwarancjom państwowym uda się ściągnąć inwestycje prywatne i wywołać dotychczas niespotykany boom inwestycyjny.
- Przewiduje się, że będą to środki „zupełnie nowe”, z pominięciem hamulców fiskalnych, co wymaga zmiany niemieckiej konstytucji.

Fakty vs polityka – bańka zadłużeniowa nadciąga
Pomimo zapewnień rządu, eksperci są sceptyczni. Realna gospodarka słabnie: przemysł się kurczy, koszty energii rekordowo rosną, a wielkie firmy, takie jak Bosch czy Mercedes, redukują produkcję i zwalniają tysiące pracowników.
- Bez sensownych reform, nawet setki miliardów euro mogą okazać się tylko marnotrawstwem.
- Koszty biurokracji są astronomiczne – sięgają około 146 miliardów euro rocznie – a sektor publiczny rośnie, rzucając cień na sektor prywatny, który traci swoją siłę i inicjatywę.
CYNICZNYM OKIEM: To scenariusz klasyczny dla krajów, które zapomniały, że państwo musi być sługą, a nie panem gospodarki. Merkelowska spuścizna rośnie – „więcej państwa, mniej wolności” i „przeciążenie administracyjne” jako tabu demagodzy.
Wzrastające wydatki publiczne sfinansowane będą kosztownymi podatkami, które odbiją się na zwykłych obywatelach i przedsiębiorcach.
- Z planowanych 140 mld euro nowego długu, znacząca część pójdzie na zielone projekty i zbrojenia, które często są krytykowane za nieefektywność i nadmierną biurokratyzację.
- Niemcy stają się wzorem europejskiego „ekosocjalizmu”, gdzie państwo absorbuje ponad połowę PKB kosztem sektora prywatnego.

Szumny „nowy świt” czy zmierzch wolności gospodarczej?
Na scenie politycznej, Friedrich Merz mówi o odnowie i optymizmie, nawołując do „nowego początku”. Ale za tymi słowami nie kryje się żadna twarda strategia, tylko teatr, mający odwrócić uwagę od grzechów administracyjnej bezradności i rosnącej spirali długu.
- Obietnice cięcia biurokracji i restrukturyzacji są ledwie iluzją; każde nowe miejsce pracy w sektorze publicznym pociąga za sobą kolejne tysiące nowych urzędniczych etatów.
- Liberalne rządy, takie jak ten w USA, idą zupełnie inną drogą – deregulują, obniżają podatki i uwalniają rynek, podczas gdy Merz uczy Europę drogiej lekcji stagnacji.
CYNICZNYM OKIEM: Niemiecki model to idealny przykład, jak polityka życia na kredyt może zostać ubrana w ozdobny język „postępu” i „transformacji”, podczas gdy w rzeczywistości to powolne duszenie wolności gospodarczej i zatrzymanie innowacji.
Gdy rząd karmi inwestorów i społeczeństwo propagandą o „nowym świcie”, prawdziwy obraz jest pełen biurokratycznej zastoju i ekonomicznej stagnacji.
Europejski lider upada, jak statek, który zamiast naprawy, dostaje balast długu – a pytanie nie brzmi, czy utonie, ale kiedy.


