Wojna w Gazie od miesięcy jest jak teatr z przymusową widownią – scenariusz się nie zmienia, tylko aktorzy co jakiś czas wymieniają swoje mundury na nowe. Ostatni akt dramatu rozegrał się we wtorek, gdy premier Benjamin Netanyahu nakazał „silne uderzenia”, które miały być odpowiedzią na atak Hamasu w Rafah. W rezultacie zginął izraelski żołnierz i ponad stu Palestyńczyków. A już następnego ranka Izrael ogłosił… wznowienie rozejmu.
To był jeden z tych momentów, kiedy świat zachodni udaje, że rozumie logikę Bliskiego Wschodu. Ale nie rozumie. Bo tutaj rozejm to nie pokój – to przerwa na przeliczenie politycznych zysków.
Śmierć, odwet i „koordynacja z sojusznikiem”
Według Izraela, uderzenia wymierzone były w „dziesiątki celów terrorystycznych”. W praktyce – jak zawsze – oznacza to równocześnie śmierć przypadkowych cywili i ulgę polityczną w Tel Awiwie. Starszy sierżant Yona Efraim Feldbaum, operator ciężkich maszyn i rezerwista z Zachodniego Brzegu, padł ofiarą ostrzału Hamasu. Jego śmierć stała się katalizatorem „silnej odpowiedzi”, a więc tego, co na Bliskim Wschodzie bywa handlem wymiennym – przemoc z jednej strony zawsze uzasadnia przemoc z drugiej.
Ale klucz nie leży w izraelskich decyzjach, tylko w cudzej zgodzie. Uderzenia były, jak stwierdził dr Rob Geist Pinfold z King’s College London, „koordynowane z USA”. To dyplomatyczny eufemizm oznaczający: „nie róbcie za dużo, ale róbcie, by dobrze to wyglądało w wiadomościach CNN.”
Waszyngton milcząco pobłogosławił ten incydent, wiedząc, że rozsypanie rozejmu byłoby ciosem dla samego prezydenta Trumpa – autora porozumienia, które miało wreszcie dać Bliskiemu Wschodowi chwilę oddechu.
CYNICZNYM OKIEM: Każde amerykańskie „zgadzamy się, ale z umiarem” działa jak nowoczesny odpowiednik kolonialnego telegramu: lokalny chaos – globalna kontrola. Ofiary? Część gry. Palestyńczycy umierają w liczbach, które CNN zamienia w „statystyki humanitarne”, a Izraelczyk poległy w boju staje się symbolem „prawa do obrony”.
Wszystko przebiega zgodnie z rytuałem: amerykański ambasador ubiera się na ciemno, mówi o konieczności „zachowania spokoju”, ONZ zwołuje spotkanie, a rynki na chwilę drgają. Kilkadziesiąt minut później – rozejm. Nie po to, by zatrzymać krew, lecz by odświeżyć wizerunki.
Netanyahu między biciem serca, a słupkami sondaży
Premier Izraela wie, że nie może pozwolić sobie na wizerunek przywódcy, który utracił kontrolę nad rozejmem wynegocjowanym przez Biały Dom. Wbrew pozorom, to nie wojna decyduje o przetrwaniu izraelskiego lidera, lecz jej czasowe zawieszenia.
Rozejm jest dla Netanjahu tarczą dyplomatyczną i politycznym oddechem. Każda eskalacja musi być ograniczona – wystarczająco efektowna, by wyglądała jak zwycięstwo, i wystarczająco krótka, by znów można było ogłosić spokój. Ktoś ginie, ktoś przemawia, ktoś podpisuje – koło zamyka się z chirurgiczną precyzją.
Trump: prezydent z własnym scenariuszem
Donald Trump, zapytany o sytuację, udzielił jednej z tych wypowiedzi, które mieszczą w sobie całą amerykańską ambiwalencję. Najpierw stwierdził, że „Izrael powinien uderzyć z powrotem”. Potem dorzucił, że „rozejm musi się utrzymać”. W skrócie: walczcie, ale tak, żeby wyglądało na pokój.
Trump nazwał zginiecie izraelskiego żołnierza „szokującym naruszeniem” porozumienia, które – jak twierdzi – osobiście wynegocjował. „Hamas musi się dobrze zachowywać”, dodał. „Jeśli nie, zostanie wyeliminowany. Ich życie zostanie zakończone.”
Dla opinii publicznej w USA to mocny przekaz – prosty, czarno-biały, wygodny dla wyborców, którzy nie rozróżniają, gdzie kończy się Strefa Gazy, a zaczyna egipski Rafah. Ale dla Trumpa ten rozejm to coś więcej niż geopolityka – to karta wyborcza, symbol kontroli nad światem, który wydaje się już nie do okiełznania.
CYNICZNYM OKIEM: Rozejmy w Gazie trwają zawsze tyle, ile trwa konferencja prasowa prezydenta USA lub briefing w izraelskim sztabie. Życie ludzkie stało się tam surowcem dyplomacji – tańszym niż ropa, cenniejszym niż prawda.
Każdy nowy „koniec walk” oznacza kolejną przerwę w bombardowaniu, ale również kontrolowany pokaz siły, który ma przekonać świat, że wojna to proces, a nie skandal. Izrael zdobywa moralny kredyt, Palestyna zyskuje współczucie, a Ameryka – kolejną okazję, by odgrywać rolę producenta spektaklu pod tytułem „Pokój na Bliskim Wschodzie”.
Tymczasem w Gazie dzieci uczą się, że rozejm to tylko dźwięk w radiu, a cisza między wybuchami nie oznacza spokoju, lecz zapowiedź następnej rundy.
W środę rano, o dziesiątej, Izrael ogłosił, że „walki ustały”. Ale żaden komunikat nie wymaże faktu, że kolejnych stu Palestyńczyków nie doczekało tej godziny. Przerwa potrwa zapewne do następnego ostrzału, następnej śmierci, następnego przemówienia.
Rozejm to tylko kolejne słowo, które straciło znaczenie. W świecie, gdzie dyplomacja jest grą PR-ową, a życie ludzkie – kalkulacją reputacyjną, nawet pokój wygląda jak dobrze zmontowany trailer do filmu, którego końca nikt już nie chce oglądać.


