Z biologicznego punktu widzenia zasada jest prosta i logiczna: im rzadziej kosimy trawniki, tym lepiej dla całego ekosystemu – gleby, roślin, owadów i mikroorganizmów. Dr Małgorzata Stanek z Instytutu Botaniki PAN w Krakowie, ekspertka nadzorująca projekt „ToBeLawn”, podkreśla, że ograniczenie częstotliwości koszenia pozwala na naturalne zwiększanie bioróżnorodności, poprawę struktury gleby i lepsze magazynowanie wody.
Taka optyka ma potencjał zmienić oblicze miejskiej zieleni, jednak w realiach polskich miast i ich mieszkańców sprawa wygląda znacznie bardziej skomplikowanie.
CYNICZNYM OKIEM: Miasta to nie dzikie łąki, gdzie każdy kwiatek może mieć swój azyl – to są miejsca, w których estetyka, bezpieczeństwo i wygoda ludzi zderzają się brutalnie z ekologiczną „wolnością”. W sporze o trawniki często wygrywa nie natura, ale dyktat „czystości” i wypielęgnowanych rabat.
Badania „ToBeLawn”: co mówią o koszeniu?
Eksperyment prowadzony przez dwa lata na trawnikach przydrożnych w Katowicach i Krakowie obejmował trzy modele koszenia: intensywny (sześć razy w sezonie), umiarkowany (trzy razy) oraz minimalny, biocenotyczny (raz w roku).
Wyniki są jednoznaczne – rzadsze koszenie sprzyja:
- Retencji wody w glebie,
- Zdolności gleby do pochłaniania zanieczyszczeń,
- Zwiększeniu biomasy roślinnej,
- Rozwojowi różnorodnych gatunków roślin i owadów zapylających,
- Poprawie struktury gleby i odporności na susze czy erozję.
Choć optimum ekologiczne leżałoby w ograniczeniu koszenia do minimum, w praktyce miasta muszą dbać o bezpieczeństwo i komfort mieszkańców przy drogach, chodnikach i placach. W takich lokalizacjach zaniedbania przycinania trawy mogą prowadzić do obniżenia widoczności, gromadzenia się śmieci czy powiększenia przestrzeni dla gryzoni.
Dlatego dr Stanek rekomenduje rozwiązania strefowe: tam, gdzie można, zostawiać fragmenty dzikie, a w miejscach newralgicznych – kosić 2-3 razy w sezonie.
Trawniki zajmują nawet 70% miejskich terenów zielonych – gdzie są szanse, a gdzie zagrożenia?
Skala problemu jest gigantyczna – trawniki stanowią od 50 do 70% terenów zielonych w miastach. To ogromny potencjał dla poprawy jakości powietrza, redukcji zanieczyszczeń i wsparcia bioróżnorodności, jednak wymaga zdecydowanych działań i odwagi zarządców.
Jednak brak konsekwentnych rozwiązań, presja estetyczna i ograniczone budżety często skłaniają samorządy do rutynowego, intensywnego koszenia, które z biologicznego punktu widzenia jest jedynie marnotrawstwem potencjału.
Częste koszenie ogranicza możliwość tworzenia próchnicy – kluczowej dla żyzności gleby. Tym samym zabiera glebom zdolność do magazynowania wody i zwiększa ich podatność na skutki zmian klimatu, takie jak susze i powodzie.
Brak próchnicy to mniej żyznej gleby, więcej nawozów, więcej podlewania i coraz większe koszty utrzymania miejskiej zieleni. To także niższa różnorodność biologiczna, co ma dalekosiężne konsekwencje dla zdrowia ekosystemów miejskich.
CYNICZNYM OKIEM: Co z tego, że naukowcy alarmują, skoro miasta wolą wydawać pieniądze na hektary trawników wyglądających jak boiska piłkarskie, niż inwestować w rzeczywiste ekosystemy, które niczym niewidzialne filtry oczyszczają powietrze i wodę?
Badania prowadzone przez naukowców z Instytutu Botaniki PAN, Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu Śląskiego mają na celu opracowanie praktycznych wytycznych dla samorządów, które pozwolą łączyć aspekty ekologiczne, estetyczne i użytkowe.
Model strefowy utrzymania zieleni, gdzie np. część trawników jest koszona intensywnie a część – niemal w ogóle, może stać się kompromisem, który pozwoli miasta uczynić bardziej zielonymi, relatywnie bez korków, irygacji i kosztów.
CYNICZNYM OKIEM: Mówienie o „przyjaznych naturze miastach” to jedno, a doprowadzenie miejskich działaczy do porzucenia swojego wyidealizowanego porządku i trawnika z fotoshopa to już zupełnie inna bajka.


