Leczenie depresji wymaga zmiany. Czego lekarze nie mówią o lekach?

Globalny rynek antydepresantów wart jest ponad 20 mld USD rocznie

Adrian Kosta
7 min czytania

Jeszcze niedawno psychiatria sprzedawała społeczeństwu piękną opowieść. Depresja – mówiono nam – to tylko „nierównowaga chemiczna”, niewielki defekt w biochemii mózgu, który da się „wyrównać” pigułką, tak jak insulina ratuje cukrzyka. Był w tym spokój, prostota i medyczny fatalizm: nie jesteś smutny, jesteś po prostu źle skalibrowany.

Ale dziś, siedem dekad później, coraz więcej naukowców przyznaje, że ta teoria była mitem sprzedanym jako fakt naukowy.

Kiedy serotonina stała się religią

Wszystko zaczęło się niewinnie. W latach 50. lekarze zauważyli, że iproniazyd, lek przeciwgruźliczy, poprawia pacjentom nastrój. Uznano więc, że skoro substancja hamuje rozpad serotoniny i innych neuroprzekaźników, to właśnie ich „brak” musi być przyczyną depresji.

Tak zrodził się mit, który zdominował całą psychiatrię na kolejne pół wieku. „Nierównowaga chemiczna” stała się dogmatem – wygodnym, bo dawała odpowiedź na wszystko i nie wymagała zadawania pytań o sens życia, społeczne traumy, duchową pustkę czy samotność.

Masz problem? Weź tabletkę.

W ten sposób emocjonalne cierpienie zostało zredukowane do zaburzenia poziomu serotoniny. Cała cywilizacja połknęła tę narrację. Firmy farmaceutyczne budowały fortuny, lekarze – karierę, a pacjenci – uzależnienie od systemu, który obiecywał ulgę, ale nie zdrowienie.

Kiedy mit spotkał się z nauką

Dopiero w 2022 roku, kiedy czasopismo Molecular Psychiatry opublikowało metaanalizę badań, świat nauki oficjalnie przyznał: nie ma dowodów, że niski poziom serotoniny powoduje depresję.

Nie znaleziono żadnych powtarzalnych różnic biochemicznych między mózgami osób zdrowych i tych w depresji. Po prostu – nie istnieje marker, który pozwalałby ją zdiagnozować chemicznie.

Jak zauważa psychiatra dr Josef Witt-Doerring, były pracownik FDA:

„Gdy idziesz do psychiatry lub lekarza rodzinnego, oni nie robią badań krwi ani skanów mózgu – w zasadzie stosują listę kontrolną.”

Jak działają antydepresanty (i dlaczego przestają)?

Najczęściej stosowaną grupą są leki SSRI – selektywne inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny. Spowalniają one usuwanie serotoniny z przestrzeni między neuronami, dzięki czemu sygnały chemiczne utrzymują się chwilę dłużej.

Efekt? Emocjonalne spłaszczenie.
Mniej smutku, mniej lęku, ale też – mniej radości.

Dla niektórych to błogosławieństwo, ratunek od samobójczych myśli.
Dla innych – subtelna amputacja człowieczeństwa.

Jak mówi Witt-Doerring: „Jeśli jesteś przytłoczony lękiem, lek cię od niego odetnie. Ale jeśli twoje emocje są sygnałem, że coś trzeba w życiu zmienić – leki mogą zagłuszyć tę potrzebę.”

To nie leczenie, ale farmakologiczna cenzura emocji. Uspokaja pacjenta, by mógł wrócić do pracy, niekoniecznie do zdrowia.

Ciało reaguje jak rynek – adaptuje się

Każde uzależnienie, każde nadużycie systemu nagrody kończy się tym samym: tolerancją.
Organizm przyzwyczaja się do leku, przestaje reagować, więc dawkę się zwiększa.

A gdy i to nie pomaga – pojawia się „depresja lekooporna.” Wtedy zaczyna się magia polifarmacji: do SSRI dodaje się stabilizatory nastroju, środki nasenne, przeciwlękowe, czasem antipsychotyki.

„Niektórzy biorą cztery, pięć, sześć leków – bo jeden maskuje skutki uboczne drugiego,” komentuje Witt-Doerring.

To błędne koło, w którym każda tabletka naprawia szkody poprzedniej.

Cicha cena emocjonalnego spokoju. Tragiczna lekcja z życia

Z biegiem lat pacjent nie odczuwa już „ulgi.” Czuje tylko brak leku.
Uzależnienie nie jest psychologiczne, lecz fizjologiczne.
Po odstawieniu – zawroty głowy, pstryknięcia w mózgu, ataki paniki.
Badania pokazują, że 1 na 4 osoby stosujące SSRI doświadcza objawów odstawienia przez ponad trzy miesiące.

U 5–10% są one tak silne, że wymagają pomocy medycznej.

Witt-Doerring prowadzi klinikę, która pomaga ludziom wyjść z tej spirali. Proces detoksykacji trwa nie tygodnie, ale miesiące, czasem lata. Najgroźniejsze jest przekonanie, że odstawienie to „nawrót depresji”. Wtedy lekarz z powrotem włącza SSRI – błędne koło się zamyka.

To nie choroba wraca, to mózg uczy się żyć bez chemicznego filtru.

Witt-Doerring wspomina historię Brysona Burksa, 19-letniego sportowca, który po urazie dostał trzy antydepresanty na ból – mimo że nigdy nie miał depresji. Gdy lekarze kazali mu odstawiać leki „po jednej tabletce tygodniowo”, jego mózg, uzależniony od farmakologicznej ciszy, eksplodował chaosem emocji.

Zmarł tuż przed dwudziestymi urodzinami.

Jego przypadek nie był wyjątkiem. W analizach sądowych po masakrze w kinie Aurora w 2012 roku zauważono, że morderca James Holmes dostał podwyższoną dawkę antydepresantów tuż przed tragedią. Psychiatra David Healy stwierdził wtedy, że takie zdarzenia wymagają „absolutnej analizy korelacji między dawkowaniem, a zachowaniem.”

Ale system nie lubi takich pytań. One pachną winą.

CYNICZNYM OKIEM: Przemysł, który stworzył „teorię chemicznej nierównowagi”, dziś milczy. Nie musi się tłumaczyć – zarabia. Globalny rynek antydepresantów wart jest ponad 20 miliardów dolarów rocznie.

Dla korporacji to idealny produkt: działa na symptomy, nie na przyczynę.
A więc nie leczy – utrwala klienta.

Z punktu widzenia systemu to ekonomicznie logiczne: społeczeństwo emocjonalnie przytępione to społeczeństwo przewidywalne, wydajne i podatne na zarządzanie. Nie zadaje pytań, tylko prosi o kolejną receptę.

Psychiatra, który się obudził. Ku nowemu paradygmatowi

Dr Josef Witt-Doerring – człowiek, który przez lata sam przepisywał SSRI – dziś otwarcie przyznaje, że model psychiatrii jest zepsuty. Nie dlatego, że nieznana jest biologia depresji, ale dlatego, że zapomniano o człowieku.

„System medyczny stworzył iluzję prostego rozwiązania. Ale depresja to sygnał. Nie chemiczny błąd, lecz wołanie organizmu o zmianę.”

Jego nowa koncepcja leczenia to powrót do pierwotnych wartości: relacje, sens, zdrowie fizyczne, praca i duchowość.
Nie szybka recepta, ale proces.

Wyobraża sobie lekarza pierwszego kontaktu, który zamiast zapisywać leki, mówi:

„Masz problemy w relacjach, śpisz źle, czujesz się bezużyteczny – porozmawiajmy o tym. Oto grupa wsparcia, oto terapeuta. Zróbmy plan.”

Takie podejście wymaga empatii, nie maszyn recept. Ale w świecie, gdzie psychiatria została zautomatyzowana, empatia nie ma budżetu.

Ta rewolta w myśleniu dopiero się zaczyna. Coraz więcej lekarzy w USA i Europie przyznaje, że model „pigułki na smutek” się wyczerpał. Nie oznacza to, że antydepresanty znikną. Oznacza natomiast, że pacjent powinien wiedzieć, co naprawdę przyjmuje.

Nie „lek naprawiający biochemię”, lecz substancję tłumiącą emocje i modulującą nastrój.
Nie cud, lecz narzędzie – które wymaga czujności, nie wiary.

Leki przeciwdepresyjne potrafią ratować życie.
Ale równie często odbierają zdolność przeżywania go w pełni.

I to jest największy paradoks cywilizacji SSRI: uratowała miliony od samobójstwa, ale miliardy wprowadziła w stan emocjonalnej anestezji. Być może to właśnie miał na myśli Witt-Doerring, gdy powiedział w wywiadzie:

„Dajemy ludziom ciszę, ale zabieramy im muzykę.”

Depresja to nie błąd natury, który trzeba naprawić.
To sygnał ostrzegawczy, że coś w życiu – nie w mózgu – wymaga odwagi, nie chemii.

Opisz, co się wydarzyło, dorzuć, co trzeba (dokumenty, screeny, memy – tutaj nie oceniamy), i wyślij na redakcja@cynicy.pl.
Nie obiecujemy, że wszystko rzuci nas na kolana, ale jeśli Twój mail wywoła u nas chociaż jeden cyniczny uśmiech, jest nieźle.

TAGI:
KOMENTARZE

KOMENTARZE

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *