W czasach globalnej cyfryzacji i mediów społecznościowych, gdzie każdy ma prawo do wyrażania swoich myśli, pojawiają się ciemne strony tej nowoczesności – represje, ściganie i inwigilacja obywateli nawet za słowa. Niezwykle niepokojący przykład tego zjawiska miał miejsce w Wielkiej Brytanii, gdzie amerykańska obywatelka, Deborah Anderson, została przesłuchana przez policję w swoim własnym domu z powodu posta na Facebooku, który – jak podano – „kogoś uraził”.
Scena wyjęta z dystopii – policja pod drzwiami wytaczająca zarzuty za słowa
Deborah Anderson, pacjentka onkologiczna, matka dwójki dzieci i zagorzała zwolenniczka Donalda Trumpa, otrzymała w czerwcu tego roku wyjątkowo niepokojącą wizytę. Funkcjonariusz Thames Valley Police poprosił ją o przeprosiny dla osoby, która rzekomo poczuła się urażona jej postami w mediach społecznościowych.
Co szokujące, policjant nie potrafił wskazać, o jaki konkretnie wpis chodzi, ani kto miał zostać przeproszony. Deborah została postawiona przed wyborem: przeprosić lub zostać przesłuchaną na komisariacie.
„Powiedziałam, że jestem obywatelem USA i członkinią Free Speech Union, i że powinniście zajmować się kradzieżami i gwałtami, a nie urazami słownymi w internecie,” mówiła Deborah, opisując całe zajście.
Tyrant: "We are investigating your potential commission of thought crime?"
You: "What was the thought?"
Tyrant: "I am not at liberty to say. Are you going to apologize or what?"
You: "…" pic.twitter.com/EF2Gvu5HOX
— Zetarcos (@Zetarcos_314159) September 17, 2025
Nękanie chorej kobiety za opinie polityczne
Historia ta nabiera dramatyzmu, gdy weźmiemy pod uwagę, że Deborah znajduje się w trakcie walki z rakiem, przechodząc chemioterapię. Zamiast skupiać się na zdrowiu i rodzinie, była zmuszona do stawiennictwa w roli przesłuchiwanej, za swoje poglądy polityczne wyrażone w internecie.
Organizacja Free Speech Union podjęła się obrony Deborah, co zaowocowało wycofaniem dochodzenia, ale do dziś kobieta nie wie, który z jej wpisów był problematyczny, a skarga na nią została „przypadkowo” usunięta.
Funkcjonariusze z Thames Valley Police oficjalnie odpowiadają, że ich obowiązkiem jest reagowanie na „zarzuty groźby lub przemocy”. Trudno jednak powstrzymać wrażenie, że w tym przypadku priorytety są przesunięte, bo jak sama Deborah zauważyła, podczas gdy ona była przesłuchiwana, prawdziwe przestępstwa pozostawały bez rozwiązania.
Dodajmy, że ta sama policja odpowiadała za ochronę Donalda Trumpa przy jego niedawnej wizycie w Wielkiej Brytanii.
„Co pomyślałby prezydent, gdyby dowiedział się, że jego zwolennicy, również obywatele USA, są w ten sposób traktowani?” – pyta retorycznie Deborah.
Wolność słowa pod presją
Przytoczona sytuacja jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej. W czasach, gdy wypowiedź opinii staje się argumentem do wszczęcia policyjnego dochodzenia, zagrożona jest jedna z podstawowych wolności demokratycznych – wolność słowa.
CYNICZNYM OKIEM: Nowoczesna policja nie patroluje już tylko ulic czy walczy z rzeczywistymi przestępstwami – coraz częściej pełni rolę cenzora i strażnika politycznej poprawności, wymuszając konformizm i tłumiąc niepopularne ludzkie myśli. To Orwellowska rzeczywistość doprawiona „nowoczesnymi” narzędziami cyfrowymi i prawnymi fikcjami.
Gdy post – nie tylko nienawistny czy nawołujący do przemocy, ale zwyczajnie kontrowersyjny – staje się przyczyną policyjnego nękania, rodzi się niepokój o przyszłość debaty publicznej i prawa do wolnej wymiany poglądów.
Przypadek Deborah Anderson staje się symbolem walki jednostki z opresyjnym systemem, który coraz śmielej ingeruje w atmosferę wolności obywatelskich, szczególnie w sferze cyfrowej.
Jeśli cenzura online stanie się normą a policja – więziennym strażnikiem opinii, to swoboda, którą cenimy, zacznie umierać nie z powodu przemocy, lecz z powodu strachu i milczenia.
I pamiętajmy – wolność słowa, nawet jeśli czasem potrafi urazić, jest fundamentem zdrowej demokracji.


