Nieczęsto wydarzenia polityczne na południowym krańcu Ameryki wzbudzają taką euforię rynków finansowych, jak kluczowe zwycięstwo prezydenta Javiera Mileia i jego partii „Wolność Postępuje” (LLA) w argentyńskich wyborach śródokresowych. Ten sukces nie tylko umocnił mandat rewolucji wolnorynkowej Mileia, ale stał się energetycznym zastrzykiem dla giełdy, obligacji i samego peso, które poszło w górę aż o 10%.

W dniu triumfu lidera LLA, indeks MERVAL wystrzelił o ponad 19%, a obligacje dolarowe stały się łakomym kąskiem dla inwestorów. Wygląda na to, że szokowa terapia Mileia ma nie tylko wsparcie polityczne, ale także silną osłonę międzynarodową.

Mandat do rewolucji gospodarczej i dyktat rynków
Rozhuśtany przez dekady kryzysów kraj nie tylko dostał szansę na trwałe wyleczenie, ale i na uczestnictwo w globalnej grze liderów, w której Waszyngton odgrywa rolę dobrego wujka z duchem Donalda Trumpa na ramieniu. Wsparcie USA na sumę nawet 40 miliardów dolarów to jasny sygnał – kto nie z Mileiem, ten zostanie pogrzebany przez rynki jeszcze szybciej niż przez politycznych przeciwników.
Trump bez skrupułów ogłosił argentyńskie wybory historycznym zwycięstwem, wbijając szpilę lewicy i pokazując, że Ameryka wraca do gry na zapomnianej planszy zwanej Ameryką Łacińską.
Oszczędnościowy szok i „cywilizacja Zachodu” według Mileia
Wynik LLA – ponad 40% głosów, niemal podwojenie liczby mandatów w Kongresie i decydująca rola w Senacie, stawiają Mileia w pozycję nieomal wszechwładną. Opozycja peronistyczna, która nie potrafiła zdobyć nawet 25%, patrzy na giganta ze strachem – bo teraz prezydent nie tylko może blokować próby impeachmentu, ale również bezapelacyjnie forsować kolejne fazy reform szokowych.

Program radykalnej dyscypliny budżetowej, fiskalnej i emerytalnej zamienił się w test społecznej cierpliwości. Podczas gdy inflacja rzeczywiście schładza się, a peso się stabilizuje, rząd Mileia nie boi się podrażniać najważniejszych nerwów argentyńskiego społeczeństwa – od cięć wydatków po pełnokrwisty leseferyzm.
Prezydent w swojej podzięce dla Trumpa nie tylko wskazał Amerykę jako „przyjaciela przyszłości”, ale też przyrzekł walkę o „cywilizację Zachodu, która wyciągnęła 90% ludzkości z biedy”. Przy braku skrupułów i z żelaznym mandatem, każda reforma może się stać nową normą przetrwania – nie tylko dla Argentyny, ale i dla całej regionalnej doktryny szoku.
CYNICZNYM OKIEM: Rynki świętują, Trump triumfuje, a Milei upaja się własną polityczną wszechmocą. Co z tej układanki zostanie przeciętnemu Argentyńczykowi? Być może jeszcze mniej, niż zwykł dostawać w epoce socjalizmu – bo doktryna wolnego rynku nie zna litości dla słabych. Najpierw inwestorzy, potem politycy, a na końcu społeczeństwo – tyle, że w tej kolejności nie zawsze kończy się happy-endem dla wyborców.
Skrupulatny aplauz rynków to żyrant autokracji – a każda „wielka przemiana” lubi nie tylko dym rewolty, ale też taniec na linie tuż nad przepaścią nowego kryzysu.
Milei zobaczył swoje imię w podręcznikach historii – pytanie tylko, czy będzie przy nim przypis: „odbudował kraj” czy „skonsumował społeczną cierpliwość szybciej niż poprzednicy”. Model z regionu może się stać wzorem lub przestrogą dla reszty kontynentu.
Gra o przyszłość Argentyny rozgrywa się na oczach osłupiałych z podziwu rynków, a polityczna euforia jest równie ulotna jak kurs peso na kolejnej giełdowej sesji.



